Mittwoch, 19. August 2015

pt. Ø1

// ------ ----// pt. Ø1 //

W zimnym świetle poranka nasze splecione dłonie nie rzucały się w oczy tak bardzo jak zwykle. Impreza znudziła się naszym jasnym umysłom gdy tylko wstał nowy dzień i pragnęliśmy swojej ciszy.

Przebrani za swoje własne widma bez słów, z zamglonymi spojrzeniami znaleźliśmy się w jedynym ukradzionym miejscu w mieście gdzie nigdy nie usłyszano świergotu ptaków, gdyż nawet puszczone wolno nie zaznały tu wolności.

Uśmiechał się lekko, a jego usta były blade. Tęskniłem za tymi czasami, gdy na jego twarzy widniały rumieńce, a kości policzkowe otulała złocista skóra, gdy śmiał się szczerze.

Makabrycznie miłowałbym go niezależnie od tego.

Dach kończył się nagle, urwaną podłogą, bez żadnych barierek, prawie tak, jacy byliśmy my, bez żadnych barier, gdzie do upadku wystarczyłby jeden nieostrożny krok, potknięcie, sprzeczka czy nawet wszechobecna cisza. Kombinacja statystycznie skazana na coś złego i prosty, acz smutny koniec.

A jednak byliśmy tutaj wciąż, zatrzymani w osi czasu, pogubiliśmy po drodze pożyczone rzeczy, uczucia i własną niewinność, kilkaset metrów nad poziomem twardo rzeczywistych chodników i codziennej rutyny i wydawało nam się, że jesteśmy, dosłownie, ponad tym wszystkim.

Trafiony, zatopiony w jego rozszerzonych źrenicach.

Trafiony, zatopiony w delikatnej sztuce dłoni i teatru i przywracającego do rzeczywistości dźwięku szkła dotykającego chropowatej podłogi. Zatopiony w przywleczonej tu przez kogoś starej kanapie, ukrytej pod prowizorycznie zbudowanym dachem, a sztuka dłoni trwała wciąż, malując piórami po najprawdziwszym żywo dotykalnym płótnie.

Trafiony wśród na wpół uschniętych kwiatów w doniczkach, którym nikt już więcej nie dawał powodu by żyć.

Chłodny wiatr oplatał nagą skórę, żywy pomnik wspomnień, doświadczeń i blizn zadanych przez życie, które u siebie tak prosto i jasno akceptowaliśmy. Wylądowaliśmy jak zawsze w specyficznym smaku szkła i wina i w ogniu palącym nasze dusze, przygaszonym brakiem kontroli, którą sami nad sobą oddaliśmy.

W oddali nad miastem usłyszałem grzmot, prawie jak bicie mojego serca tuż pod linią szczęki, gdzie spoczęły jego usta. Gdy piorun błysnął po raz drugi, przymknąłem oczy, dryfując i malując wzory na miękkiej bladomlecznej skórze otulającej kości jego bioder.

W akompaniamencie melodii cichych pomruków i krzyku usłyszałem dwa słowa, sypiące iskry, które wypadły prosto z ogniska i które wypaliły jedną z kolejnych ran na mojej pochlastanej duszy.

W słowa w które mój naiwny umysł bał się uwierzyć.

Patrząc na to z perspektywy stanu dnia dzisiejszego, może były tylko piosenką na pożegnanie.

1 Kommentar: