Mittwoch, 11. Mai 2016

kein Notausgang

Jest coś w muzyce płynącego szumu, w kształtach, które zawiesza w powietrzu dym.

Jest coś w cieple, otulającym nagie ramiona, bijącym z wewnątrz, którego nie czujesz sam.

Perspektywa życia przeplata się ze słońcem, jak drobinki kurzu padające powoli, jako metafora opuszczonych ludzi, doświadczeń i wspomnień. Jadąc na wózku napędzanym siłą, której sam praktycznie nie miałem, mogłem tylko obserwować, jak mija mnie, próbując zatrzymać, choćby na chwilę.

Podjąłem decyzję jednak długi czas temu, nim sam ją zrozumiałem, nim sam byłem w stanie złożyć świadectwo cieniutkiej siateczki białych pajęczyn w miejscach, w których nigdy nie powinny się znaleźć.

Nikt nie był w stanie stanąć do walki z pająkami mojej duszy i nikogo nie chciałem.

W oczach ciemność przemyka, przemija, wymienia klatki ujęć i zdarzeń, tworząc mozaikę świateł i bram, które przekracza się, nie oglądając się za siebie, nie żałując nigdy podjętej wtedy decyzji. Naginając granicę znalazłem swoje bezsensownie nadające kształt istnienie.

Bezsensowny żar, od którego uciekałem, pchany niemożliwością i wahaniem, który znalazłem w słowie pisanym, który otłumanił mnie sobą, nerwowym stąpaniem w nieznane.

Otłumanił różnokolorową zielenią, wyzwaniem, wszystkim czego tylko mogłem dotknąć i czego nie potrafiłem utrzymać w dłoniach, nie potrafiłem wyważyć, określić i stwierdzić.

Bełkocząc sam do siebie skrawki zdarzeń widziałem, jak łamią się żebra pod najlżejszym ciężarem o największym znaczeniu, dwojako tracąc swoją funkcję ochrony widzialności i namacalności oddechu.

Oddechu, który wraz z jednostajnym tykaniem synchronizuje się w śmiertelnym układzie niemożliwego do rozpracowania kodu, który nadaje inny przekaz, niż jaki kiedykolwiek poznałem. Znalazłem zapalnik i kim byłbym, gdybym nie postawił wszystkiego na jedną kartę marząc prosto i jasno o wyjściu, któremu się oddałem.

Nie jestem chory. Inaczej to nazywają.

Mittwoch, 19. August 2015

pt. Ø1

// ------ ----// pt. Ø1 //

W zimnym świetle poranka nasze splecione dłonie nie rzucały się w oczy tak bardzo jak zwykle. Impreza znudziła się naszym jasnym umysłom gdy tylko wstał nowy dzień i pragnęliśmy swojej ciszy.

Przebrani za swoje własne widma bez słów, z zamglonymi spojrzeniami znaleźliśmy się w jedynym ukradzionym miejscu w mieście gdzie nigdy nie usłyszano świergotu ptaków, gdyż nawet puszczone wolno nie zaznały tu wolności.

Uśmiechał się lekko, a jego usta były blade. Tęskniłem za tymi czasami, gdy na jego twarzy widniały rumieńce, a kości policzkowe otulała złocista skóra, gdy śmiał się szczerze.

Makabrycznie miłowałbym go niezależnie od tego.

Dach kończył się nagle, urwaną podłogą, bez żadnych barierek, prawie tak, jacy byliśmy my, bez żadnych barier, gdzie do upadku wystarczyłby jeden nieostrożny krok, potknięcie, sprzeczka czy nawet wszechobecna cisza. Kombinacja statystycznie skazana na coś złego i prosty, acz smutny koniec.

A jednak byliśmy tutaj wciąż, zatrzymani w osi czasu, pogubiliśmy po drodze pożyczone rzeczy, uczucia i własną niewinność, kilkaset metrów nad poziomem twardo rzeczywistych chodników i codziennej rutyny i wydawało nam się, że jesteśmy, dosłownie, ponad tym wszystkim.

Trafiony, zatopiony w jego rozszerzonych źrenicach.

Trafiony, zatopiony w delikatnej sztuce dłoni i teatru i przywracającego do rzeczywistości dźwięku szkła dotykającego chropowatej podłogi. Zatopiony w przywleczonej tu przez kogoś starej kanapie, ukrytej pod prowizorycznie zbudowanym dachem, a sztuka dłoni trwała wciąż, malując piórami po najprawdziwszym żywo dotykalnym płótnie.

Trafiony wśród na wpół uschniętych kwiatów w doniczkach, którym nikt już więcej nie dawał powodu by żyć.

Chłodny wiatr oplatał nagą skórę, żywy pomnik wspomnień, doświadczeń i blizn zadanych przez życie, które u siebie tak prosto i jasno akceptowaliśmy. Wylądowaliśmy jak zawsze w specyficznym smaku szkła i wina i w ogniu palącym nasze dusze, przygaszonym brakiem kontroli, którą sami nad sobą oddaliśmy.

W oddali nad miastem usłyszałem grzmot, prawie jak bicie mojego serca tuż pod linią szczęki, gdzie spoczęły jego usta. Gdy piorun błysnął po raz drugi, przymknąłem oczy, dryfując i malując wzory na miękkiej bladomlecznej skórze otulającej kości jego bioder.

W akompaniamencie melodii cichych pomruków i krzyku usłyszałem dwa słowa, sypiące iskry, które wypadły prosto z ogniska i które wypaliły jedną z kolejnych ran na mojej pochlastanej duszy.

W słowa w które mój naiwny umysł bał się uwierzyć.

Patrząc na to z perspektywy stanu dnia dzisiejszego, może były tylko piosenką na pożegnanie.

Sonntag, 16. August 2015

pt. ØØ

// 160815 1325 // pt. ØØ //

Zaokienna zieleń oplatała moje myśli wraz miękko znajomym dźwiękiem muzyki. Szyba była zaparowana od deszczu, przez co od patrzenia przez nią zaczynała powoli boleć mnie głowa.

To prawie tak, jakbym patrzył przez twoją duszę.

Miarowe stukanie pociągu w jego naturalnym pociągowym toku doprowadzało mój skołotany i zmęczony umysł do białej gorączki, której z otępienia nawet nie miałem siły zarejestrować.

Przymknałem oczy, będąc wdzięcznym za nareszcie nastany spokój. Od siedemdziesięciu ośmiu godzin w mojej głowie rozbrzmiewał hałas pomieszanych dźwięków utworów, z czego każdy przyciągał inne, pozytywne bądź nie, wspomnienia.

(chciałem malować obrazy na twojej zaparowanej duszy jak na szybie, ale jak źle mi teraz dotknąć jej mokrej nawierzchni, jak źle)

Jedynie wczoraj zostawiony jedynie sam ze sobą dotarłem w głębię własnego ja, w przerażeniu obserwując jak padają mury które zbudowałem przed samym sobą z wielu powodów. Z wpływu, podziwu i zazdrości. Jedynie dzisiaj trzymałem się twardo ostrej krawędzi wszystkiego co znam, raniąc sobie palce, bez pozwolenia na upadek w nicość, chyba tylko z samego buntu i rebelii.

Światło przeszkadzało mi w przymknięciu oczu, co uchroniłoby mnie przed widzialnością oplatających mnie wstążek cynizmu śmiejących się do mnie cicho i z mojej stalowej duszy, której nigdy nie miałem.

Byliśmy wszyscy ciężko beznajdziejnym przypadkiem w ludzkości, jednocześnie jej największą nadzieją. Starając się desperacko, każdy ja i każdy ty, ponieważ nie ma już nic do zrobienia.

Pociąg zatrzymał swój bieg w zielonym lesie, wrzucając mnie w naglącą potrzebę ucieczki od wszystkiego co zabrało moją poezję, bezpieczeństwo malin w letnie popołunie i każdą Muzę w każdej postaci.

Miękkie dźwięki basu odbijały się po mojej głowie gdy mogłem zacząć juz spokojnie oddychać.

W pewnym momencie wydawało mi się, że świat zakończy się, zamykając do środka lub otwierając jak most i wyrzucając z siebie krzyk wszystkich krwawiących rozmów i skulonych, przerażonych słów.

Być może tego bałbym się mniej niż swojej własnej obdartej do własnej prawdziwości duszy nad którą tymczasem nie czuwa już nikt w czyich oczach mogłoby odbić się jedno ze świateł miasta nad przepaścią chwiejących się liter i drżących dłoni.

// Niebo jakieś widziałeś tu
w rozłamie słońca wśród naszych słów
Nad tonią głębi gdzie w gąszczu emocji
znalazłeś się przypadkiem dróg //

Mittwoch, 15. April 2015

To the outside: the dead leaves, they're on the lawn, before they died, had trees to hang their hope

żegnam się szitem, gratulacje dla mnie xd
ariwederczi 

---

Witaj Frankie,

pamiętasz, jak kiedyś opowiadałeś mi jak lubisz listy? Jest coś takiego w słowie zapisanym na papierze, że wydaje się być głębszym odbiciem duszy niż sms czy mail. Jest coś w tym fakcie, że ktoś odrzuca dla ciebie najprostsze wyjście i decyduje się skorzystać z pióra, mimo że wie, że być może ma za dużo do powiedzenia by wyjść z tego bez bolącego nadgarstka. Jest w tym coś, co sprawia że czujesz się doceniony. Może troche winny, przez ten nadgarstek.

W głębi duszy jesteś 50 letnią starą panną, która mogłaby pić herbatę z filiżanek w kwiatki, z tą różnicą, że z psami zamiast kotów. Stare panny też nie umieją śpiewać, jak ty. Chociaż uważam, że twoj śpiew ma w sobie coś pięknego, wyjątkowego i bardzo mocno emocjonalnego. I piszesz zdecydowanie lepszą poezję, niż one mogłyby zamarzyć.

Cóż, troche sam jesteś poezją.

Ten list będzie pełen stwierdzeń, Frankie, dlatego że zazwyczaj tak o tobie myślę. Obserwuję cię, rozmyślam na twój temat, a potem stawiam zdanie. Kiedy nie jestem czegoś pewien, próbuję dojść do stwierdzenia tak długo aż jestem w stanie to zrobić. Właściwie, jest kilka rzeczy, których nigdy mi się nie udało. Powiedziałbym, że tylko jedna z nich ważna, gdyby nie fakt, że wszystko na twój temat jest dla mnie ważne.

Powinienem pisać do ciebie z dużej litery, ale wygląda to i czuje się tak nienaturalnie, jak nigdy nie chciałbym przy tobie być.

Zresztą, nie sądze, byś kiedykolwiek miał coś przeciw temu. Jesteś zawsze trochę piętnastoletnim dzieciakiem w jeansach z dziurami na kolanach, który może na zewnątrz ma wszystko gdzieś, ale chciałby zmienić świat. Pewnie zmieniłbyś regułę, by nigdy więcej nic nie pisać dużą literą.

Niemcy by cię pokochali.

Wiesz, często zastanawiam się też nad tym, czy lubisz moje poczucie humoru. Czy lubisz ze mną rozmawiać. Czy myślisz o mnie tak często jak ja o tobie? To wszystko brzmi tak prosto i dziwnie, wypowiedziane na głos. Wiem, że nie przepadasz za moimi kwiecistymi metaforami - sam nie wiem, skąd się biorą i dlaczego są, ale mają tendencję do zmieniania mojego nastroju w cyniczny czarny humor. Wiem, że strasznie tego nie lubisz, jak i tego, kiedy zmieniam się w okropną drama queen.

Bo notuję w głowie wszystko o tobie, ale nie umiem zobaczyć w tobie tego, co odbija mnie.

Wiesz, że gdybyśmy się zobaczyli na żywo, prawdopodobnie byśmy się nie poznali? Widzimy się w lustrach i na zdjęciach, ale jak naprawdę, zobaczyć siebie z obiektywnej strony? Dlatego lepiej, że nie widzimy. Dlatego nie możemy się zobaczyć.

Wszechświat ma swoje ustalone prawa i myślę, że przestawienie choć jednej jego kosteczki mogłoby go zawalić. Jak śmierć kogoś mocno potrzebnego światu.

Mój nadgarstek już zaczyna boleć.

Pisałem wcześniej o tych rzeczach, których nigdy nie zdołałem do końca rozwiązać i umiejscowić. Na początku nie chciałem o nich pisać, ale cóż, czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie? Kiedy piszesz list nie możesz już niczego cofnąć. Nawet jeśli chciałbyś zmazać swoje słowa, i tak będzie po nich ślad.

Gdybym chciał przepisywać ten list, nigdy nie byłby już czymś, co chciałem przekazać.

Lubię otwarte zakończenia. Wiem, jak denerwują ciebie, ale jest w nich miejsce na interpretacje, na swoje właśne przemyślenia – jak w muzyce.

Jesteś uciekinierem, Frankie, wszyscy jesteśmy. Uciekamy przed problemami, tym co nas przerasta i przede wszystkim przed sobą. Nawet ktoś kto jest uosobieniem perfekcji (śmieszna rzecz, ta perfekcja, tak przy okazji. Bardzo paradoksalna, kiedy składają się na nią nawet wady i niedoskonałości) znajdzie ciemność w swojej duszy. Ponieważ każdy z nas, gdzieś w głębi, ją ma. Jest schowana, daleko, może nawet nie wiemy, że jest. Może znajdujemy ją przypadkiem, przelotnie, nie rejestrując, że to zrobiliśmy.

Uciekłbyś ze mną, kocie?

Czuję, jak się zapadam, jak się rozpadam. Może wszechświat zaczyna już się zmieniać, może wszystko upadnie, wymaże się i zniknie. A jeśli tego wszystkiego nigdy nie było, jakie to w końcu ma znaczenie?

Ponieważ, widzisz, Frankie, nigdy się nie dowiesz, czego nie zawarłem w tym liście. O czym zacząłem pisać i o czym skończę. O tym, jak wiele nocy minęło mi nieprzespanych, o jednej rzeczy której nie umiałem zarejestrować, której nie umiałem dostrzeć. Ponieważ odbijała mnie, odbijała mnie w tylu względach w których nie można zobaczyć samego siebie, przez pryzmat kogoś innego. Kogoś jak ty.

I nienawidzę siebie za to, że nienawidzę siebie na tyle, że zdałem sobie sprawę, że mogą być dwa powody dla których tego nie widzę.

Problem jest taki, że
                czy cokolwiek ma jeszcze znaczenie
  i czy kogokolwiek obchodzi wszechświat, który być może nigdy nie istniał

skoro nigdy już tego nie przeczytasz


Gerard

Samstag, 11. April 2015

This will make you love again

zaczęło się dobrze, a potem zjechało z hukiem do poziomu pseudopoetyckości. tak czy siak, gdyby było dobre, zadedykowałabym mojej jedynej Muzie. przepraszam ze nie jest

---

Podłoga była twarda i drewniana, kojarząca się z domem kultury z dzieciństwa i twardym krzesłem do pianina. Ciepła ciemność nadawała senną atmosferę, mimo kolorowych migających świateł. Tłumił je nieco dym unoszący się aż pod sufit.

Nie czułam go jednak. Wszystko wokoł mnie było mało realne. Jak dzieci patrzą czasem na coś, co widzą pierwszy raz w życiu, patrzyłam jak maluje wzory w powietrzu.

Wyciszyłam świat zewnętrzny, gwar głośnych rozmow i docierała do mnie jedynie muzyka, tyle że jakby sciszona, gdzieś w tle mojej głowy.

Mogłabym to uznać za niejako formę modlitwy, gdyby nie to, że nie myślałam o niczym konkretnym.

Błąd.

Myślałam o tym, jak zakręcają się włosy opadające na plecy i jak podobne to było do tego dymu. I może o słowach. I może o rozległych polach i niezapominajkach.

Moja modlitwa piękna.

Ktoś złapał mnie nagle za ramie, drastycznie przerywając tą chwilę. Nagle poczułam rzeczywistość z całą jej siłą, ciężarem gitary na ramieniu i ciężarem, który lekko przygniatał mi płuca od środa, nadal jednak nie na tyle, by uniemożliwić oddychanie. Jedynie troszkę.

Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową, że wszystko jest okej.

Przesunęłam powoli po strunach gitary, powodując zgrzyt w powietrzu.

Może wszyscy z każdą decyzją przestawialiśmy powoli, cząsteczka po cząsteczce, wzór wszechświata. Im więcej złamanych serc, tym mniej gwiazd na niebie. Czym więcej zmiętych kartek z rozmytym atramentem, tym mniej drzew.

W końcu nikt z nas nie bedzie mógł oddychać.

Ja oddychałam dalej, spychając rozmyślania na dalszy plan. Ustaliłam swoje miejsce w przestrzeni, wracając do żywych i skupiając się nie na sennych marach i przebłyskach obrazu, a na materialnym i dostrzegalnym przedmiocie spoczywającym całkiem na moich dłoniach.

Światła zgasły chwilowo i zapadła sekundowa ciemność. Przykmnęłam oczy, wiedząc, że za chwilę światło porazi mnie w twarz. Cisza, tym razem prawdziwa, zatkała mi swoją nagłością uszy, sprawiając że sama wyczułam, jak szybko bije moje serce.  Uśmiechnęłam się leniwie, czując znajomy dreszcz na plecach. Szorstkość strun pod palcami czuła się znajomo, jak delikatny pocałunek w szyję.

A potem otwarłam oczy i trafiłam prosto w delikatne płynne złoto, odbijające i delikatnie rozmazane, jak światełka w kłującą zimową noc. Niedowierzanie zmroziło się na sekundę wewnątrz mnie. Muzyka wypływała jak zawsze, z pasją do każdego dźwięku, skupiałam na niej uwagę jednak tylko połowicznie.

Kilka metrów ode mnie, ze swoim specyficznym uśmiechem i tak znajomym rumieńcem na policzkach siedziała bowiem moja druga pasja.

Pasja, na której miękkiej skórze uczyłam się wygrywać melodię cichych pomruków i której miękkie rysy twarzy kojarzyły mi się zawsze z dziełami sztuki, które tylko kuszą, by ich dotknąć, by poczuć strukturę i zobaczyć, w jaką stronę pokierował pędzlem artysta. Odległe, dopóki nie patrzy nikt, kto mógłby zawołać "nie wolno!" i odsunąć, zostawiając w sercu żar i ciekawość.

Muzyka jest takim samym przyśpieszonym oddechem, jaki powodują oczy spoczywające na ustach. Jest takim samym zaczerpnięciem powietrza, jaki powoduje potem spokojny uśmiech na twarzy. Jest bezpieczeństwem i ryzykiem naraz, przesunięciem granic wszystkiego co się zna i czystą emocją. Krzykiem, rozwarciem duszy, łzami i śmiechem.

Reakcją na drugiego człowieka.

Co by było, gdyby każdą cząsteczkę wszechświata dało się przywrócić na swoje pierwotne miejsce?

Gdyby każde usta na ustach naprawiały małe złamanie w naszym świecie, a każde plecy przyparte do zimnej powierzchni ściany stanowiły mur obronny przed każdym cichym demonem.

Gdyby każdy wygrany dźwięk potrafił przekazać całe swoje zamierzenie, istote swojego istnienia z duszy do duszy, nie-ulotnej, zakorzenionej w nas emocji.

Gdybym mogła przepisać swoje miejsce w rzeczywistości.

Czas, udowadniając swoje pojęcie względności, rozciągał się w nieprzerwanym kontakcie naszych oczu. Grałam z serca, jednocześnie czując dotyk kwiatów na skórze dekoltu i ciszę oddechu. Każde drżenie struny było jak lekkie drżenie ognia i dłoni. Każdy urwany dźwięk przypominał zawahanie oddechu, nieracjonalność jego urwanego rytmu.

A potem zamknęłam oczy i pozwoliłam włosom opaść mi na twarz, starając się skupić tylko i wyłącznie na solówce, którą właśnie wygrywałam. Otworzyłam oczy, nie podniosłam jednak głowy, kierując mój wzrok na poruszające się pod moim wpływem struny.

I chyba wtedy zdecydowałam.

Gdy zabrzmiał ostatni dźwięk utworu, podniosłam głowę i znalazłam się z powrotem w jej oczach. Zawadiacki uśmiech wpłynał na moje usta, jak to robił dawniej. Przymknęła oczy, przypominając mi o uczuciu jej mrugających rzęs na moim policzku.

I kiedy godzinę później wszystko ucichło, znalazłam się w narzucaniu na siebie w pośpiechu skórzanej kurtki i pośpiesznym wychodzeniu z klubu. Znalazłam moją pasję, zagubioną i wpatrzoną w pochmurne nocne niebo, niewystraszoną na mój nagły dotyk, gdy przyciągałam jej drobne ciało do swojego. Stanęła na moich wytartych trzydziurkowych glanach jak robiła to dawniej, ufając w moje dłonie.

Kiedy ujęła moją twarz w swoje dłonie, wszechświat się zawahał.

A gdy nasze usta się spotkały, wszechświat zaskoczył, poprawiając każdy błąd w swoim wzorze.

Montag, 27. Oktober 2014

[2/?] I feel so alive

[2]

Odetchnąłem zimnym powietrzem, natychmiast przypominając sobie, że nie był to dobry pomysł w połączeniu z miętową gumą do żucia. Zimno zmroziło moje gardło, na krótką chwilę odrywając moje myśli od postaci, koło której szedłem.

Nie zastanawiałem się szczególnie, jaki on będzie. Ogólnie niewiele rozmyślałem, większość czynności przychodziła mi automatycznie.

Może po prostu nie miałem nadziei.

Tutaj jednak ciągle coś mi nie pasowało, jakieś irytujące zaciemnone miejsce na moim oku, którego nie umiałem się pozbyć ani którego nie umiałem rozpoznać. I moje myśli wyjątkowo umiały się skupić.

Szliśmy w ciszy, która wystarczająco go zdradziła, potwierdzając, co sam już wcześniej zauważyłem. Nigdy wcześniej czytanie kogokolwiek nie przyszło mi aż tak łatwo i w mojej głowie na krótką chwilę zamotała się niedorzeczna myśl. Brzmiała coś jak "przeznaczenie".

Może myślał, że na niego nie patrzę. Wydał mi się nagle kompletnie niedorzeczny, tak samo jak para, która wydostawała się z naszych ust przy każdym oddechu.

- Dokąd idziemy? - zapytałem, ukrywając nagły uśmiech.

- Gdziekolwiek byś zechciał - odpowiedział, nie odrywając wzroku od otoczenia na kilka sekund, zanim przeniósł go na mnie i uśmiechnął się, chyba w swoim mniemaniu, czarująco.

Cóż, byłoby takie, gdyby przy okazji nie było bardzo smutne.

- Chodźmy nad rzekę - zaproponowałem pierwsze, co przyszło mi do głowy.

- Daj znać mojemu bratu, gdzie mnie utopiłeś, nie warto martwić policji zeby przeszukiwała jakiś szerszy akwen - spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem i ciężkimi oczyma.

- To ty pierwszy do mnie podszedłeś - przypomniałem mu, skręcając w kolejną uliczkę i wyprzedzając go o 2 kroki.

Spojrzałem w górę, patrząc na niemal czarne niebo. Schowałem dłonie głębiej w kieszenie, bo nawet mimo rękawiczek zaczynałem powoli odmarzać.

- Punkt dla ciebie - odpowiedział po chwili - Jeśli nie chciałem zostać pożarty przez ten natrętny wzrok - dodał, nie wypadając z zachowania.

Zmierzyłem go spojrzeniem spod rzęs. Miał zdecydowanie delikatną urodę, chociaż w jego twarzy nie brakowało mocnych krzywizn. Czarne włosy założył niedbale za ucho. Już wcześniej zauważyłem, jak są zmierzwione, czyli prawdopodobnie niewiele się nimi przejmował. Jego ubiór był prosto czarny, niezbyt elegancki, ale też nie wyluzowany.

Spojrzałem na niego znowu i nadal wiedziałem o nim tyle samo co przed dwoma minutami.

Może jednak byłem beznadziejny w czytaniu ludzi.

- Byłem ciekaw co zrobisz - przyznałem się. Wydało mi się dziwnie śmieszne, jak najprawdziwsza prawda wydała się w tej sytuacji marną próbą flirtu.

- Czego oczekiwałeś?

Dotarliśmy już nad rzekę, wzdłuż której biegł długi bulwar. Nigdy jeszcze nie byłem tutaj całkiem nocą, gdy miejsce wydawało się właściwie puste. Jakby całe miasto było wyludnione. Nie dochodziły tutaj nawet odgłosy samochodów.

Zanim odpowiedziałem, skierowałem się w stronę mola. Nie było przy nim żadnych barierek odkąd pamiętam. Kilka razy słyszałem o przypadku, gdzie ktoś się tutaj utopił, ale nikt nadal nie zabezpieczył tego miejsca, ani go nie zlikwidowano.

Z moim pojęciem równowagi to było jak chodzenie po linie, równie jak to, co w następnej chwili zdecydowałem się powiedzieć.

- Nie mam pojęcia, czego można się spodziewać po artyście - odpowiedziałem, gdy stanął koło mnie.

Patrzyłem w wodę, nieco zbyt ciekawy jego reakcji, by zaryzykować obserwowanie jej.

- Kim jesteś?

Zaskoczył mnie. Myślałem że chociaż na chwilę uda mi się go wytrącić z równowagi, ale widocznie miał doświadczenie w przywoływaniu swojej maski spowrotem. Może gdybym był kimś innym zaskoczyłoby mnie, że wolał przyjąć cynizm i obojętność do swojego losu, zamiast zdradzić, że tak naprawdę go ono obchodzi.

Cyniczni artyści i ich wrażliwe stalowe dusze.

- Opowiedziałbym ci tutaj historię z mojego dzieciństwa, a potem zostawił byś się zastanowił. Spotkałbym cię jutro, a ty powiedziałbyś mi, że wiesz wszystko. Wybiegłbyś za mną w deszcz, gdybym się obraził. Ale to nie ja tutaj jestem od melodramatyzmu, prawda? - spojrzałem mu prosto w oczy, nie zmieniając wyrazu twarzy. Patrzył na mnie z... sam nie wiem jaką miną. Nie było to niedowierzanie ani szczególne zaskoczenie. Jakby jego podświadomość nie była zaskoczona, ale on sam już nieco tak.

- Może na początek wystarczy mi imię - odpowiedział po chwili zastanowienia. Uśmiechnął się niepewnie, jakby chociaż część jego przybranego ja opadła.

- Jestem Frank - zgodziłem się na to.

~∅~

Pamiętał zamazaną twarz i przytłaczające ją uczucie bieli. To było niewyraźne jak pozostałość po śnie, który zapominasz gdy spojrzysz w okno, a potem cieżko ci przywołać szczegóły.

Pamiętał, jak zamiast spoglądać na własne trampki zaczął rozglądać się wokół siebie. Czuł się niedorzecznie, ale była jakaś kropla miodu w gorzkim poczuciu winy. Jeszcze nie miał pojęcia jaka, ale tak niewiele miał do stracenia, że po prostu jej zaufał. Małe światełko na końcu tunelu, o dwóch możliwych znaczeniach, i możliwe, że obu równie przerażających.

Pamiętał każdy wschod słońca, który jeszcze nie zdążył mu się rozmyć w pamięci.

Gdzieś w przyszłości zamajaczyło mu się ukojenie własnej duszy.

~∅~

ciągle nie wiem jak ty masz na imię.
-f

gerard.
-g?

Samstag, 18. Oktober 2014

[1/?] I feel so alive

[1]

Deszcz padał, usypiając swoim równomiernym, stałym szumem. Mokre ubranie lepiło się do ciała, powodując nieprzyjemne wrażenie że jest jeszcze zimniej niż naprawdę.

Najzwyczajniejszy deszczowy dzień, jaki możnaby sobie wyobrazić - ludzie pochowali się w ciepłych domach i mieszkaniach, a ci którzy zmuszeni byli wyjść, przemykali szybko otuleni w kurtki, chowając się pod parasolami.

Tylko jedna postać nie pasowała do tego obrazka.

Był jak niewzruszony posąg, stojąc tak w mroźnej szarości wczesnego popołudnia. Nie drżał nawet przy mocnych podmuchach lodowatego wiatru. Drobna sylwetka stojąca na chodniku i patrząca w jeden punkt.

Powoli odwrócił wzrok, jakby ocknął się i dopiero teraz zorientował, że od kilku chwil w ogóle się nie rusza.

Spojrzał na zegarek, odetchnął głęboko jakby chciał dodać sobie odwagi i poruszył się. Początkowo niepewnym krokiem, jak gdyby zapomniał jak chodzić. Chwilę później odzyskał jednak kontrolę nad swoim ciałem i gdyby komuś udało się zajrzeć w jego oczy, powiedziałby że widać było w nich determinację.

Może nieco by się pomylił.


W tym samym czasie kilka ulic dalej stygła postawiona na chwiejnym stoliku kawa. Para mieszała się z dymem papierosowym, którym pomieszczenie już dawno przesiąkło.
Zawinięty w kołdrę chłopak siedział na fotelu i czytał książkę. Czarne wlosy opadały mu irytująco na twarz, więc poprawiał je co chwilę dłonią. Białe, zimne światło zaglądało w skupione na tekście oczy.

Był to dzień jak każdy inny deszczowy. Ludzie rozgrzewali się herbatą, kawą, palili opatuleni kocami i kołdrami, czytając lub kochając, jeśli mieli szczęście mieć przy sobie drugą osobę.
Czasem myślał, że mógłby umrzeć z zimna. Z zimnej, tnącej jak stal bieli, z szarości dnia i kolejnego poranka, z zimnej kołdry która nie umie ogrzać lodowatych stóp i braku płonącego ognia gdzieś w środku.

Czasem miał wrażenie że juz gaśnie i nie jest w stanie tego zatrzymać.


~~

Żyj. Wpisz zamówienie, zapytaj, wydrukuj rachunek, odwróć się, podaj, uśmiechnij się, żyj. Staraj się nie być mechaniczny, graj naturalnie, żyj. Egzystuj.

Nie było to wcale aż tak trudne, jak mogłoby brzmieć. Od biedy ludzie uznawali mój gorzki, złośliwy uśmieszek za po prostu typowy dla mojej urody, a zmuszanie się do ruchu podczas gdy  umysł jednocześnie zamrażał się od środka i przepływały przez niego kolory przestawało być bolesne po pierwszej godzinie każdego dnia.

Zamyśliłem się na sekundę nad zadrapaniem na dłoni, ale czas biegł nieubłaganie, przynosząc kolejnych ludzi, wypełniając ludzi szczelną nienawiścią do jego toku, zależnie od sytuacji.

Usunąłem się w sam kąt swojej świadomości, pozwalając by rutyna przejęła nade mną kontrolę.

W tym i w każdym innym przypadku. To było po prostu wygodniejsze.

Wróciłem jednak, czując na sobie czyjś uparty wzrok.

W rogu pomieszczenia siedział niski ciemnowłosy chłopak i bezczelnie się gapił.

Był do bólu nie biały. Interesujący błąd w systemie.

Pasował tu i jednocześnie wcale nie. Co w końcu jest dziwnego w niskim emo dzieciaku przesiadującym w losowym fast foodzie? Ale z drugiej strony, było w nim coś poetyckiego. Ile w losowym fast foodzie jest okazji do poezji? Szczególnie okazji, która sama cię zauważyła.

Może mógłbym nawet porzucić swoją arogancję na kilka chwil, by schwytać taką okazję.

Na razie jednak jeszcze jej potrzebowałem, wychodząc na salę, nawet nie kłopocząc się z poinformowaniem kogokolwiek. To nie było bardziej abstrakcyjne niż inne rzeczy które zdarzało mi się niespodziewanie robić, ale zdecydowanie bardziej skoncentrowane.

Inne.

Jedynym co przyszło mi na myśl w tym konkretnym momencie były wszystkie filmowe sceny, gdzie główny bohater w zwolnionym tempie kroczy w stronę swojego przeznaczenia i prawie nie udało mi się stłumić urwanego parsknięcia śmiechem.

Błąd w systemie cały czas na mnie patrzył, i nie byłem do końca pewny, czy dostrzegłem w jego oczach zaskoczenie. Jego twarz nie zmieniła się ani odrobinę, wyrażała stoicki spokój i swego rodzaju skupienie.

Z bliska przypominał nieco małą dziewczynkę. Zdecydowanie poetyckie.

- Cześć - Błąd odezwał się pierwszy, jakby zdecydował się na to nagle. Ułamkiem sekundy wytrącił moją arogancję z równowagi, na niemal równy ułamek sekundy.

- Życzył pan sobie może specjalnej dostawy do stolika? - zapytałem z krzywym uśmiechem, próbując zajrzeć w jego oczy.

Przeminęło kilka sekund zręcznej ciszy, nim Błąd parsknął cichym śmiechem.

Uśmiech był na to naturalnym odruchem, którego sama arogancja się nie spodziewała. Powstrzymałem go szybko, siadając naprzeciw swojego nowego obiektu zainteresowania.

- Mam niewiele czasu, zanim mnie stąd na dobre wywalą, więc chciałem tylko powiedzieć, że jeśli tak bardzo lubisz się na mnie gapić, to kończę zmianę za pół godziny. W porywach do piętnastu minut, bo widzisz, czas jest względny. Mam nadzieję, że do tej pory nie znudzi ci się moja twarz. Jeśli ci się znudzi, zawsze możesz na mnie nie patrzeć. Dobrej zabawy - mrugnąłem i wstałem.

Wracając zwyczajnym krokiem na swoje miejsce chyba jeszcze jak nigdy czułem się z siebie nie dumny.

Skonczyły mi się jednak okazje do stracenia, tak samo jak straciły mi się okazje do skończenia. Jeśli te żółte tandetne ściany jakąkolwiek mi dawały, równie dobrze mogłem ją zaprzepaścić.

Miałem wrażenie, jakby arogancja zaśmiała się cicho gdzieś w okolicach żeber.